wtorek, 10 sierpnia 2010

Mysz wiodąca dzieci...















...w stronę regałów z książkami, by promować wśród nich czytanie książek. Wzniosła kompozycja symboliczno-rodzajowa.

Mam teraz dość dużo pracy i podejrzewam, że będzie tak przez jakiś miesiąc (co się objawi małym zastojem), ale mogę wrzucić co nieco, co już i tak zostało pokazane na empikowych stronach.

>Może mała dygresja, dla relaksu. A więc - ilustracja zdradza odrobinę moją wielką słabość do Paula Juliana. Ostatnimi czasy siedziałam dość dużo w temacie teł (no nie śmiać się, to bardziej polski odpowiednik "backgroundów"!!) do filmów animowanych i bardzo mnie to nadal kręci. "Nadal", bo już ze dwa miesiące temu zdążyłam ukończyć i obronić hmmm-pracę magisterską, gdzie próbowałam tą kwestię badać, oglądając do obrzydzenia cztery wybrane filmy, czytając jakieś tomiszcza animacyjne i np.: zauważać, gdzie użyto multiplane camera i się wielce zastanawiać dlaczego; notować sobie gdzie się rusza tło a gdzie się nie rusza i po co, jakich kolorów użyto a jakich nie użyto i po co; dziwić się dlaczego Miyazaki się czasem sili na rysowanie moving perspective i animuje przestrzeń a Disney to raczej nie; dlaczego wreszcie ten pierwszy nie przepada za daleko idącą stylizacją form, a ten drugi owszem bardzo chętnie. I wyciągać z tego wszystkiego tak zwane "wnioski", których nie lubię wyciągać (fuj), wietrząc teorie spiskowe i ogólnie strasznie udając że się na tym znam.

Jednak przyznaję się tu i teraz, że innym, może i ważniejszym powodem wybrania takiego, a nie innego tematu było, by mieć prawo i obowiązek sprowadzenia kilku grubych, świetnych, i trochę drogich książek z amerykańskiego amazona! Z obrazkami (przeważnie)!!!

Wywnioskowałam w czasie pisania pracy, że samo tworzenie teł nie jest aż tak ciekawe, jak wstępna praca nad całym nowym światem, jego kolorystyką, formami itd. Powstaje wtedy masa wspaniałych obrazów. Zwłaszcza u Disneya - niesamowity śmietnik stylistyczny, z którego się brutalnie wybiera tylko te najodpowiedniejsze dla filmu koncepcje. U Miya-senseia głównym wizjonerem swoich filmów jest on sam, a inni dopełniają jego szkice i wizje. Co nie działa na niekorzyść końcowego efektu - moim skromnym zdaniem filmy Miyazakiego stoją o poziom wyżej od najlepszych filmów Disneya, mimo że produkcje amerykańskiego studia to majstersztyki formalne, projektowe, i rozrywkowe. (No nic, czasem lubię wylać swoje nagromadzone własne zdanie... A wiem, że me teorie mają przeciwników, o tak!) Koniec kilometrowej dygresji.

14 komentarzy:

Zula pisze...

Dobre kilka minut zastanawiałam się, co to jest teł :D Ależ zdolna jestem!
PS. Co do dygresji, obawiam się, że to wpływ jednej takiej doktorantki co w Szwecji mieszkała ;-)

Kolleander pisze...

Mój promotor prawie za każdym razem się śmiał z tych "teł", kiedy przychodziłam na konsultacje;] Ale starałam się być konsekwentna i używać tej dziwnej formy zamiast anglosaskich "backgroundów".

Co do pewnej doktorantki -> ;>

martencja pisze...

A cóż to za obgadywanie?:P Ech, zostawić Was na chwilę same...;)

Co do Miyazakiego vs. Disneya, ja jednak opowiem się za Zachodem. W tłach (rację masz, Olle, trzeba promować polszczyznę!) japońskich, choć są często piękne, zawsze coś mi się wydawało jakieś takie dziwne, nieswoje... Może to właśnie to dążenie do realizmu, które często się wyraża nadmiarem szczegółów. [No i mi ta disneyowska stylizacja właśnie odpowiada (w końcu, gdybym chciała realistyczne tło, nie wybrałabym się na film animowany), szczególnie, że w każdym filmie jest inna, przemyślana tak, żeby najbardziej pasowała do tematyki filmu.] A może - z czego zdałam sobie sprawę dopiero po lekturze Twojej pracy, w której pełno jest różnych ciekawych ciekawostek:) - brak światłocienia.

A czy wiesz, że w "Toy Story 3" jedna z bohaterek ma zabawkę w formie dużego pluszowego Totoro? To w ramach hołdu dla Miyazakiego:)

M.

Kolleander pisze...

Eee, nie trzeba, spoks. W razie czego przejdziemy z Patysiem na mejle;D

Co do światłocienia, to się częściowo zgadzam, zwłaszcza jako zagorzała wielbicielka Giotta i Caravaggia;) Ale co do samej formy filmu, prócz realizmu obrazowania dochodzą jeszcze inne rzeczy, w których można się wykazać, takie jak np. kompozycja kadrów (jak dla mnie, coś wspaniałego u Miyazakiego), czy sposób poruszania elementami po płaszczyźnie, po prostu sam ruch (patrz poprzedni nawias). Poza tym urzeka mnie w realistycznej scenografii jej namacalność - trudno mi nie uwierzyć, że te wszystkie maszyny, budynki itp. naprawdę istnieją.

Tła u D., jak mówisz, są niemal zawsze bardzo przemyślane, dopasowane, wspaniałe, a oglądanie ich sprawia mi również wiele przyjemności! Ale mam wrażenie, że niestety są jednocześnie bardzo jednoznaczne przez to zaprojektowanie (chyba wspominałam w pracy, czego chce Disney: "karykatury rzeczywistości"). Już sama forma plastyczna zamyka historię w jakieś tam ramy gatunkowe i mówi, jak mamy je oglądać... Przez to zawsze wiesz co będzie, trochę ziew, choć rzecz jasna również patrzy się niezwykle przyjemnie i jest "entertaining".

No chyba, że to bardziej zasługa samej historii, skonwencjonalizowanych bohaterów, w sumie nie wiem.

Co do "Toy Story 3" - nie widziałam jeszcze:) Reżyser TS i TS2 jest wielkim fanem Miyazakiego, napisał nawet przedmowę do amerykańskiego wydania "Starting point". Wpływów M. ponoć nie widać jeszcze tak bardzo w TS1 (zasługa producenta), ale TS2 ma już nieco więcej statycznych scen. Tak przynajmniej pisze Lasseter.

martencja pisze...

Hmm, a mi to właśnie się podoba, to znaczy taka przemyślana od początku do końca koncepcja plastyczna, jeden styl kierujący całością opowiadanej historii i budujący pewien nastrój. Rezultatem jest film będący zamkniętą całością, gdzie historia wpływa na stronę wizualną i vice versa, uzupełniają się, a nie istnieją równolegle do siebie. A czasem znajdzie się dzięki temu miejsce na poeksperymentowanie, jak z akwarelami w "Lilo & Stitch".

A z historiami to bywa różnie, są lepsze i gorsze. Może zresztą te zachodnie wydają Ci się skonwencjonalizowane, bo, jak by nie było, się w tej kulturze wychowałaś, więc te same opowieści towarzyszą Ci od dzieciństwa (wszak teoretycy literatury już dawno wyróżnili powtarzające się tropy w baśniach - to jak układanka składana w coraz to nowy sposób, ale jednak z tych samych elementów. Myślę, że można to z pewnymi nagięciami rozszerzyć do opowieści jako takich. Uciekanie od tego nie wydaje mi się ani możliwe, ani, w gruncie rzeczy, celowe.) Kto wie, jak odbiera Miyazakiego Japończyk...? A jego historie mają też lepsze i gorsze momenty, wiele z nich jest urzekających i magicznych, ale z drugiej strony (dla mnie) przeważnie jest w nich jakiś element, który wydaje mi się "nieswój", nie pozwala (mi) się do końca zaangażować w historię. Nawet jeżeli zachwycam się ich stroną wizualną.

BTW, już się o to pytałam, ale skleroza mi zaczyna na starość dokuczać;] - czytałaś książkowy oryginał "Ruchomego zamku Hauru"? Film jest od niego zupełnie inny, tak w treści, jak i w atmosferze. Nie wiem, czy nie byłoby posunięciem się za daleko próbowanie wysnucie z tych różnic jakichś wniosków na temat opowieści w kulturze Zachodu vs. Dalekiego Wschodu...

M.

Kolleander pisze...

Co do spójnej stylistyki - to na pewno. Ja nie mówię, że to jest złe... To po prostu świetne rzemiosło, najlepsze w galaktyce.

Co do skonwencjonalizowania - no tak, w sumie w pewnym sensie to jest ta sama historia opowiedziana na nowo. Któryś z pisarzy (albo Tolkien albo Lewis, jak widać, problem z pamięcią nie jest mi obcy;]) stwierdził mniej więcej to, że nie do końca chodzi o fakt, czy to jest ta sama historia, ale o to, jak została opowiedziana.

Z tym że... jeśli chodzi o sposób opowiadania historii u Disneya, to myślę, że on nie jest jakoś szczególnie europejski. Disney to czysta hollywoodzka Ameryka - świat jest bardzo prosty, a ludzie (i zwierzęta;) dzielą się na złych i dobrych, poza tym: zabawnych i poważnych (co więcej, wszyscy są Amerykanami, którzy nie zawahają się w radości uściskać cesarza Chin; a cesarz Chin to miły, szlachetny wujek.) Wydaje mi się, że w takim dużym zespole twórców na równych pozycjach, gdzie brakuje wielkiej indywidualności, nie da się po prostu przemycić żadnego niedopowiedzenia w historii, struktura będzie tak nienaruszona, że aż boli:/ Nie ma miejsca na niuanse, które to niuanse można znaleźć w często europejskich pierwowzorach filmów (->"Dzwonnik z Notre Dame" w wersji D., hmmmmmmm). No, ale racja, do tego typu historii przywykłam, oglądam te filmy od dzieciństwa. Mimo wszystko bywa, że mnie bawią.

A z drugiej strony, to co piszesz o Miyazakim - też czasem mam podobnie, że jakiś element jest "nieswój" (choć nie wiem, czy chodzi nam o to samo;). Jego historie miejscami wydają mi się (w kontraście do Studia D.) ciut przekombinowane. Ktoś jest powiedzmy zły przez dwie godziny filmu, a potem nagle pod koniec ni z tego ni z owego - pyk! - i już się błogo uśmiecha, życząc wszystkiego dobrego głównym swoim przeciwnikom (-> Hauru). Dziwnie mi się na to patrzy, też nie jestem do końca przekonana. (Zresztą przekombinowanie to jedna z dość charakterystycznych cech mang i anime, jak zdążyłam zauważyć; Miyazaki jest jeszcze w miarę prosty;])

Jak widać, z teł przeszłyśmy do scenariusza - zupełnie jak na mejlowej;D

A co do Hauru - zaczęłam czytać po angielsku w pdfie, bo nie mogłam znaleźć w żadnej księgarni i bibliotece, ale nie za dobrze mi się czyta z ekranu i spasowałam gdzieś w miejscu, gdy bohaterka uchodzi z miasta i się gdzieś błąka. Fajnie, że przypomniałaś, muszę jeszcze gdzieś poszukać w formie papierowej. Albo będę dukać na laptopie:/

martencja pisze...

Och, och, tyle pola do polemiki:) (ale mi ładna aliteracja wyszła, nonono;)!

@"To po prostu świetne rzemiosło, najlepsze w galaktyce."

Rzemiosło? Nie zgadzam się - to wizja artystyczna. Przynajmniej w niektórych wypadkach (zdarzają się filmy lepsze i gorsze, to oczywiste). Jasne, filmy Miyazakiego są autorskie, przez to dużo bardziej jego dziełami od początku do końca. Ale, moim skromnym zdaniem, wielość wykonawców nie odbiera automatycznie ostatecznemu produktowi artyzmu.

@"Z tym że... jeśli chodzi o sposób opowiadania historii u Disneya, to myślę, że on nie jest jakoś szczególnie europejski. Disney to czysta hollywoodzka Ameryka - świat jest bardzo prosty, a ludzie (i zwierzęta;) dzielą się na złych i dobrych, poza tym: zabawnych i poważnych"

Piszesz o skonwencjonalizowaniu, a nie uważasz, że strasznie tu upraszczasz? Po pierwsze primo, Hollywood to nie tylko nieoryginalna papka, powstają tam też filmy przemyślane. Nie mówiąc już o Ameryce jako takiej. Po drugie primo, nie zgadzam się, że w filmach z wytwórni Disneya bohaterowie zawsze dzielą się na dobrych i złych. Są takie, w których czarny charakter nie jest właściwie takim jednoznacznie czarnym charakterem ("Planeta skarbów"), czy takie, w których nie ma żadnego czarnego charakteru (np. "Auta" - hmmm, to Pixar... Liczymy Pixar jako Disneya?), a właściwie we wszystkich tak naprawdę nie chodzi w pierwszej kolejności o pokonanie czarnego charakteru tylko jakiejś własnej słabości. Po trzecie primo, to w dużej mierze kwestia konwencji. Przecież to nie są bergmanowskie dramaty psychologiczne, to są filmy dla młodego widza! A więc obowiązują tu konwencje konstrukcji świata i bohaterów uproszczone, zbliżone do baśni. Czy na przykład obraz przeszlachetnych Narnijczyków idących skąpanych w blasku swych licznych cnót przez tłum dwulicowych, okrutnych Kalormeńczyków również wywołuje u Ciebie skojarzenie z hollywoodzką papką? I don't think so!

@"co więcej, wszyscy są Amerykanami,"

Wszyscy Narnijczycy są Anglikami:P

@"Wydaje mi się, że w takim dużym zespole twórców na równych pozycjach, gdzie brakuje wielkiej indywidualności, nie da się po prostu przemycić żadnego niedopowiedzenia w historii, struktura będzie tak nienaruszona, że aż boli:/"

-> "Odlot", "Wall-E" (choć to znów Pixar)

@"Nie ma miejsca na niuanse, które to niuanse można znaleźć w często europejskich pierwowzorach filmów (->"Dzwonnik z Notre Dame" w wersji D., hmmmmmmm)."

Ach, no przepraszam bardzo, ale to porównanie jest co najmniej kuriozalne! Porównujesz kulturę amerykańską do europejskiej na podstawie porównania filmu dla młodzieży do całkiem poważnej powieści? Co to jest za wybór jednostek do porównania?

Inna sprawa, że co najmniej równie kuriozalne było wybranie przez studio Disneya właśnie takiej powieści do ekranizacji. Chyba jedynym powodem mogła być chęć porysowania Katedry Notre Dame...

Na temat mang i anime zaś nie będę się wypowiadać, ponieważ nie znam się na tym zupełnie. Rzeczywiście, coś w tym jest - przekombinowane. Z tego, co zauważyłam u Miyazakiego, tam raczej wcale nie ma czarnych charakterów jako takich, na przykład. To znaczy, tak jak napisałaś, ostatecznie się okazuje, że wszyscy są fajni i chcieli dobrze:)

A w ogóle ta dyskusja skłoniła mnie do obejrzenia wreszcie "Mojego sąsiada Totoro". Co z kolei skłoniło mnie do refleksji, że strasznie ciężko musi być rodzicem takiej dwójki małych dzieci, których głównym życiowym zajęciem jest bieganie i wrzeszczenie;] Ja byłam tym zmęczona już po jakichś 10 minutach filmu, a ten biedny filmowy tato musiał to znosić przez całe dnie...;]

Hmmm, a z tym Hauru musimy coś zrobić... Może Ci go pożyczę kiedyś, jeżeli mi obiecasz, że mi go potem odeślesz?:)

M.

Kolleander pisze...

Aliteracja aliteracją, a ja tu znowu atakuję uczciwych ludzi moimi ryzykownymi tezami!;|

@Rzemiosło? Nie zgadzam się - to wizja artystyczna. Przynajmniej w niektórych wypadkach (zdarzają się filmy lepsze i gorsze, to oczywiste). Jasne, filmy Miyazakiego są autorskie, przez to dużo bardziej jego dziełami od początku do końca. Ale, moim skromnym zdaniem, wielość wykonawców nie odbiera automatycznie ostatecznemu produktowi artyzmu.

W warstwie plastycznej może i się zgodzę, niekoniecznie rzemiosło, bo bywają piękne wizualnie momenty nie do zapomnienia. Tylko że w ostatecznym produkcie zwykle mi brakuje czegoś pod tym niezaprzeczalnym artyzmem i mam wrażenie, że wciąż oglądam mniej więcej to samo, ale na tłach w innym stylu.

@Przecież to nie są bergmanowskie dramaty psychologiczne, to są filmy dla młodego widza! A więc obowiązują tu konwencje konstrukcji świata i bohaterów uproszczone, zbliżone do baśni. Czy na przykład obraz przeszlachetnych Narnijczyków idących skąpanych w blasku swych licznych cnót przez tłu dwulicowych, okrutnych Kalormeńczyków również wywołuje u Ciebie skojarzenie z hollywoodzką papką? I don't think so!

No nie wiem, chyba mówię o nieco innym uproszczeniu. Wydaje mi się, że podział na typy bohaterów u Disneya to tylko jedna z pochodnych innego problemu - strywializowania. Przy wprowadzeniu tych wszystkich współczesnych wątków, zachowań, indywidualizacji bohaterów itd. pojawia się ryzyko - to się może udać (Lewis;), albo i nie, wtedy cała poezja gdzieś się ulatnia. Poza wielkim artyzmem plastycznym pozostaje tylko "świetna zabawa że boki zrywać, z jakimś przesłaniem na czasie" (np. "Planeta skarbów", "Gdzie jest Nemo" - nieobecność ojca, "Mała syrenka" - młodzieńczy bunt, "Aladyn" - "próba bycia sobą"). To tak, jakby zrobić film o Aragornie, ktory biegnie na wojnę z Sauronem, by pokonać swoją słabość (niechęć do biegania/nadwaga). A resztę wyciąć, bo nie pasuje do koncepcji; tła jednak będą wspaniałe, wzorowane na Alanie Lee.

I co do podziału bohaterów - po odarciu z całej ponadczasowości i odebraniu autonomii historii, u D. często zostaje taki podział na "Złych" i "Dobrych", już nie jako metafory zła i dobra w ogóle, tylko na konkretne, karykaturalne postaci, albo dobre, albo złe.

Nie pragnę wbrew pozorom serwować dzieciom rozgrywek psychologicznych, ale takie podejście do historii nie pozwala mi traktować większości fimów Disneya na poważnie, tzn. jak dla mnie, nie wychodzą one poza kategorię filmów rozrywkowych, trudno mi też je nazywać baśniami (które można rozpatrywać na wielu poziomach i wedle uznania), już prędzej jako próbę zbiorowej terapii. Ale oczywiście w swojej kategorii filmów rozrywkowych są najlepsze. Dlatego powiedziałam, że to świetne rzemiosło.

Kolleander pisze...

cd (matko, się nie mieszczę! po co ja tyle piszę??):

@Piszesz o skonwencjonalizowaniu, a nie uważasz, że strasznie tu upraszczasz? Po pierwsze primo, Hollywood to nie tylko nieoryginalna papka, powstają tam też filmy przemyślane.

@"Nie ma miejsca na niuanse, które to niuanse można znaleźć w często europejskich pierwowzorach filmów (->"Dzwonnik z Notre Dame" w wersji D., hmmmmmmm)."
@Ach, no przepraszam bardzo, ale to porównanie jest co najmniej kuriozalne! Porównujesz kulturę amerykańską do europejskiej na podstawie porównania filmu dla młodzieży do całkiem poważnej powieści? Co to jest za wybór jednostek do porównania?

No tak, niepotrzebnie użyłam pojęcia hollywodzkiej Ameryki, bo to dla mnie coraz bardziej mgliste pojęcie i nie mam jakiejkolwiek chęci roztrząsania go:/ Mój błąd. Kiedy użyłam tego sformułowania, miałam na myśli filmy (nie da się jednak zaprzeczyć, że amerykańskie), które miałam okazję obejrzeć, a które w zestawieniu z oryginałami prezentowały się co najmniej dziwnie, np. ekranizacja "Braci Karamazow" z 1958 roku, jakieś dwie ekranizacje Poe'go z Vincentem Price'm, tudzież nieszczęsny "Dzwonnik" - to, co zrobiono z pierwowzorami, pewnie niesłusznie, wydało mi się "hollywoodzką Ameryką".

Postaram się więc mówić tylko o Disneyu. "Planeta skarbów" - dobry przykład nieszablonowego bohatera, ale chyba trochę odosobniony. A ja w tej chwili nie przypominam sobie żadnego więcej przypadku, tym bardziej wyjątkowo ciekawego (ewentualnie Jago w dalszych częściach Aladyna).

Nie widziałam Wall-E, a Odlot to chlubny wyjątek. Oby powstawało więcej takich filmów w przyszłości. Jednak to chyba też trochę mało przykładów, wobec tej wielości Disneyów.

Co do "Totora" - a co miały robić dzieci w czasach, kiedy nie było telewizji, hę? ;) Zresztą nie przypominam sobie, żebym w wieku lat pięciu non stop siedziała i czytała różne Trylogie Sienkiewiczów albo Tolkienów! Albo tym bardziej siedziała i patrzyła w ścianę. Ja się raczej dziwię, że ten tato w dalszej części pozwalał małemu dziecku samopas biegać po polach i lasach;)

Hauru - to jeszcze zobaczę, może znajdę w Łempiku, a jak nie, to się zgłoszę, przeczytam i odeślę rzecz jasna!:}

martencja pisze...

Ojej, ale się rozpisałaś! Zobaczymy, czy Ci dorównam;)

@"W warstwie plastycznej może i się zgodzę, niekoniecznie rzemiosło, bo bywają piękne wizualnie momenty nie do zapomnienia. Tylko że w ostatecznym produkcie zwykle mi brakuje czegoś pod tym niezaprzeczalnym artyzmem i mam wrażenie, że wciąż oglądam mniej więcej to samo, ale na tłach w innym stylu."

Hmm, a w filmach Miyazakiego to nie jest czasem to samo na tłach w tym samym stylu;)? Bo takie z kolei jest moje wrażenie. Choć może po prostu za mało jego filmów widziałam.

Mam też wrażenie, że chyba nie za bardzo rozumiem Twoją definicję artyzmu. Ekipa robiąca film bierze historię, zastanawia się, jaka koncepcja i środki wizualne będą najodpowiedniejsze do jej opowiedzenia i według tej koncepcji tworzy tła i postaci: chińskie esy-floresy w "Mulan", pejzaże miejskie jak z grafik w "Aristocats", stylizowanie na średniowieczne rysunki w "Śpiącej królewnie" etc. etc. Czego wymagać więcej?

@"To tak, jakby zrobić film o Aragornie, ktory biegnie na wojnę z Sauronem, by pokonać swoją słabość (niechęć do biegania/nadwaga)."

Hmmm, może ktoś powinien coś takiego zrobić? To byłby dopiero ciekawy film;)!

@"A resztę wyciąć, bo nie pasuje do koncepcji; tła jednak będą wspaniałe, wzorowane na Alanie Lee."

Nie chcę się czepiać, ale na tym polega każda ekranizacja. Coś się zostawia (np. trzymając się przykładu LOTR - bitwy, pojedynki, potyczki i więcej bitew), a wycina to, co nie pasuje do koncepcji (wątki bardziej "spokojne", np. Faramira i Eowiny). I często jeszcze coś dodaje od siebie (don't even get me started!)

@"I co do podziału bohaterów - po odarciu z całej ponadczasowości i odebraniu autonomii historii, u D. często zostaje taki podział na "Złych" i "Dobrych", już nie jako metafory zła i dobra w ogóle, tylko na konkretne, karykaturalne postaci, albo dobre, albo złe."

Prosiłabym o podanie jakichś przykładów, żebyśmy wiedziały, o czym rozmawiamy. Bo trochę tu namotałaś;)

@"...takie podejście do historii nie pozwala mi traktować większości fimów Disneya na poważnie, tzn. jak dla mnie, nie wychodzą one poza kategorię filmów rozrywkowych, trudno mi też je nazywać baśniami (które można rozpatrywać na wielu poziomach i wedle uznania), już prędzej jako próbę zbiorowej terapii."

Eeee, a czy baśnie właśnie tym nie są? Zbiorową terapią? I wcale nie jest powiedziane, że z definicji muszą mieć wiele poziomów. Te najlepsze (Lewis) często mają, ale twórcy większości filmów nie mają bynajmniej ambicji dorównywania takim wielkim. Owszem, głównym celem jest raczej rozrywka, plus jakieś tam przesłanie, jak dobrze pójdzie - ale to też, moim skromnym zdaniem, nie musi z definicji być w sprzeczności z artyzmem.

Co do traktowania na poważnie - oj, powinnaś była zobaczyć, jakie wrażenie zrobił na mnie "Król Lew", kiedy go pierwszy raz zobaczyłam;)! Fakt, byłam wtedy w podatnym na tego rodzaju doświadczenia wieku - ale właśnie do osób w tym wieku był ten film skierowany, a więc można powiedzieć, że spełnił swoje zadanie.

Wydajesz się sugerować, że w japońskich filmach jest pod tym względem lepiej, jest więcej poezji i wielowymiarowości? Ciekawa jestem w takim razie przykładów, bo ja raczej jednak tamtejsze kino mało znam i coś takiego, jak dotąd, nie rzuciło mi się w oczy.

Mogę natomiast powiedzieć coś innego - film, szczególnie tego rodzaju, powinien, wydaje mi się, przemawiać przede wszystkim do emocji. I niestety muszę przyznać, że filmy Miyazakiego, w przeciwieństwie do niektórych animowanych filmów zachodnich, emocji u mnie nie wywołują. Co najwyżej spostrzeżenia w rodzaju: "O, jakie to ładne!" Może zresztą o to się wszystko rozbija i do tego można naszą dyskusję sprowadzić: do subiektywnego odbioru:)

M.

martencja pisze...

Cd.

Co do rozróżnienia między Hollywoodem i innymi - to chyba linią podziału, której szukasz, jest po prostu kultura masowa vs. tak zwana wysoka. Amerykanie, szczególnie w Hollywood, tworzą najwięcej kultury masowej, bo, ach jakie to banalne, mają największe budżety:) Jednocześnie ich rodacy są również w stanie tworzyć dzieła (filmowe, ale nie tylko) przemyślane i złożone. Ot, pierwszy przykład, jaki mi przychodzi do głowy - w liceum omawialiśmy (niezbyt grubą) powieść "Wielki Gatsby" F.S. Fitzgeralda przez cały semestr, bo nauczycielka bała się, żebyśmy nie przeoczyli czegokolwiek z jej bogatej symboliki i złożoności.

@"Nie widziałam Wall-E, a Odlot to chlubny wyjątek."

Hmm, ja widziałam chyba wszystkie pełnometrażowe filmy Pixara i sporo krótkometrażówek i wydaje mi się, że, przeciwnie, "Odlot" nie jest wyjątkiem, tylko logicznym następstwem. Ale może Pixar powinnyśmy jednak rozpatrywać oddzielnie od Disneya jako takiego...?

@"Co do "Totora" - a co miały robić dzieci w czasach, kiedy nie było telewizji, hę? ;)"

Nie wiem, właśnie dlatego mówię, że takiemu rodzicowi musi być ciężko. Fajnie by było, gdyby chociaż widzowi trochę tego bardziej oszczędzić, bo by ów widz nie był taki zmęczony oglądając film;)

M.

Kolleander pisze...

Przepraszam jeszcze raz za tak długi okres zwłoki! O rrrety, ekskluzywne dwuosobowe forum, o jakim rozmawiałyśmy, chyba prosi o założenie;) Rozdzielę się na trzy komenty, może będzie czytelniej.

@Hmm, a w filmach Miyazakiego to nie jest czasem to samo na tłach w tym samym stylu;)? Bo takie z kolei jest moje wrażenie. Choć może po prostu za mało jego filmów widziałam.

Ale jak dla mnie, tam jest coś pod tym artyzmem;)
Czy w tym samym stylu? Hmm. Jeśli potraktować realistyczny sposób obrazowania jako "styl" i odjąć od tego "stylu" kompozycje kadrów, sposób konstruowania przestrzeni... to przeważnie tak.

@Mam też wrażenie, że chyba nie za bardzo rozumiem Twoją definicję artyzmu. (...)
Czego wymagać więcej?

Ale to są tylko dekoracje... Pojęcia "artyzm" użyłam dla określenia "piękne dekoracje". W filmie (ale nie tylko) szukam czegoś jeszcze ponad zgrabny dizajn i z góry zaprojektowany przekaz. Dla mnie filmy Disneya są właśnie takie - świetnie zaprojektowane dekoracje, i świetnie zaprojektowany prosty, czytelny, jednoznaczny przekaz. Może jestem ślepa, ale przeważnie nie widzę tam nic więcej między wierszami, czyli poza tym, co zostało zaprojektowane. Oczywiście możemy przyjąć, że wymagam zbyt wiele od filmów dla dzieci; nie mniej to dość niebezpiecznie tak uważać I supose.

@"To tak, jakby zrobić film o Aragornie, ktory biegnie na wojnę z Sauronem, by pokonać swoją słabość (niechęć do biegania/nadwaga)."
@Hmmm, może ktoś powinien coś takiego zrobić? To byłby dopiero ciekawy film;)!

No jasne, ja to zrobię! Sauron bedzie gigantycznym McDonaldem. Czy to nie piękna i pomysłowa symbolika??;)

@"A resztę wyciąć, bo nie pasuje do koncepcji; tła jednak będą wspaniałe, wzorowane na Alanie Lee."
@Nie chcę się czepiać, ale na tym polega każda ekranizacja. Coś się zostawia (np. trzymając się przykładu LOTR - bitwy, pojedynki, potyczki i więcej bitew), a wycina to, co nie pasuje do koncepcji (wątki bardziej "spokojne", np. Faramira i Eowiny). I często jeszcze coś dodaje od siebie (don't even get me started!)

Ekranizacja polega na tym, że wycina się sens historii? Zgoda, chyba można pominąć niektóre wydarzenia, ale z uwagą, żeby nie wylać przysłowiowego dziecka z kąpielą. Nie mniej trzeba przyznać, że czasem dość trudno określić, co jest dzieckiem, a co kąpielą;] (ja naprawdę zostanę drugim Paulo Coelho).

Kolleander pisze...

@(...)u D. często zostaje taki podział na "Złych" i "Dobrych", już nie jako metafory zła i dobra w ogóle, tylko na konkretne, karykaturalne postaci, albo dobre, albo złe."
@Prosiłabym o podanie jakichś przykładów, żebyśmy wiedziały, o czym rozmawiamy. Bo trochę tu namotałaś;)

Dobszsz. Teraz się rozpiszę:D
Powiedzmy taka wiedźma w "Małej syrence" - w oryginalnej baśni czarownica jest jakąś tam epizodyczną postacią; owszem brzydką i chyba złą, ale jej zwisa, czy ta syrena, co się przypałętała, zdobędzie serce księcia czy nie. Wiedźma to tylko środek do osiągnięcia przez syrenkę celu (przypomnę, że chce ona zdobyć nieśmiertelną duszę, dzięki temu, że zdobędzie serce księcia, którego kocha). Wiedźma uczciwie ją powiadamia o wszystkich za i przeciw. Dziewczyna, która poślubiła księcia, odbierając go syrence, uwaga, nie jest wredną jędzą, która chce zrobić przykrość bidnej syrence-rywalce. To dziewczyna, która się prawdopodobnie po prostu w księciu zakochała, a on w niej. Tyle że trochę mu się nie przyznała, że nie ona go uratowała od utonięcia;)

Co jest u Disneya? Otóż Urszula (wiedźma to jedna z ważniejszych postaci), uwzięła się na Trytona i chce mu odebrać królestwo. Obserwuje jego córkę, która uważa, że przedmioty produkcji ludzkiej fajne są (ludzka dusza... eeee a co to jest, sory? aha, to... nie, to nie jest konieczne dla KONCEPCJI) i książę dwunożny Eryk też jest cudowny. Zatem ohydna Urszula znajduje odpowiedni moment (tylko czyha!), zwabia syrenkę do swojej jaskini i proponuje magiczny eliksir (też ją odrobinę ostrzega, trzeba przyznać). A potem, kiedy już prawie Ariel udaje się oczarować księcia, to ta straszna wiedźma (uwzięła się!), przybiera piękną postać i nakłada zaklęcie na księcia! No gdyby nie ona no!!! Wtedy wszystko by się szybciej dobrze skończyło, po prostu.

I teraz chciałam zapytać, kogo powinniśmy nie lubić po przeczytaniu baśni Andersena? Wiedźmę? Może oblubienicę księcia? A w filmie?

Mam nadzieję, że mniej więcej da się mię zrozumieć, bo moja inwencja już na wyczerpaniu;] Jednakże jeśli chcesz, mogę spróbować wyjaśnić jakiś inny przykład. Oczywiście są takie przypadki, kiedy pominięcie prostego podziału nie jest możliwe, bo w baśni są złe macochy bez żadnych subtelności. Chyba tak jest w Kopciuszku; tyle że wtedy wszystko zostaje tak obrzydliwie uślicznione i ugrzecznione u Disneya:/ Jeśli chcesz obejrzeć trochę mniej ładne i ciut bardziej dramatyczne baśni, zachęcam do zobaczenia serii "The Storyteller" Hensona (Amerykanin:D). Tak czy owak, polecam tą serię...

@Eeee, a czy baśnie właśnie tym nie są? Zbiorową terapią?

Nie!! Baśnie są po to, żeby człowieka niepokoić. Tak mi się wydaje. Ale to tylko frazes, co powiedziałam. Możemy się mijać w pojęciach terapii i niepokojenia, może nawet mówimy o tym samym?;) A może nawet baśni nie mają żadnej konkretnej funkcji?

@I wcale nie jest powiedziane, że z definicji muszą mieć wiele poziomów. Te najlepsze (Lewis) często mają, ale twórcy większości filmów nie mają bynajmniej ambicji dorównywania takim wielkim.

Właśnie to poniekąd zarzucam wielu filmom Disneya, nawiasem mówiąc. Dorównac oryginałom się pewnie nie da, jednak - bez przesady, iść świadomie w drugą stronę też chyba nie jest dobrze. Ale cóż, ich forsa, ich przemysł, ich praca, ich pomysły. Mogą robić, co im się podoba.

@Owszem, głównym celem jest raczej rozrywka, plus jakieś tam przesłanie, jak dobrze pójdzie - ale to też, moim skromnym zdaniem, nie musi z definicji być w sprzeczności z artyzmem.

Artyzmem dekoracji, albo powiedzmy... artyzmem formalnym. Muszę się trzymać swojego zdania;]

Kolleander pisze...

@Co do traktowania na poważnie - oj, powinnaś była zobaczyć, jakie wrażenie zrobił na mnie "Król Lew", kiedy go pierwszy raz zobaczyłam;)! (...)

Na mnie akurat nie zrobił wtedy wielkiego wrażenia. Dopiero kiedy ostatnio oglądałam, to stwierdziłam, że to nawet świetny film jest... jednak nie na tyle, żebym go np. przegryzała przez miesiące i analizowała. Jak już pisałaś - kwestia gustu, po prostu:)

@Wydajesz się sugerować, że w japońskich filmach jest pod tym względem lepiej(...).

Nie, nie mówię o sztuce w ogóle, tylko o animacji Disneya w porównaniu do Miyazakiego. O kinie w sposób ogólny postaram się nie wypowiadać, bo za mało jestem obeznana. Jednak jeśli chodzi o przykłady kina fabularnego, jakiś czas temu oczarował mnie Kurosawa. On ma coś takiego, co mnie urzeka też u Miyazakiego - skupienie, kontemplację, piękno obrazu, majestat przyrody i trudną do określenia cechę - może umiejętność nadawania wszystkiemu (wydarzeniom, postaciom) wielkości i pełni. Jednak nie chciałabym Cię zmuszać do oglądania Kurosawy, bo mi się jakby wydaje, że może Cię dla odmiany nie oczarować.

@Mogę natomiast powiedzieć coś innego - film, szczególnie tego rodzaju, powinien, wydaje mi się, przemawiać przede wszystkim do emocji. I niestety muszę przyznać, że filmy Miyazakiego, w przeciwieństwie do niektórych animowanych filmów zachodnich, emocji u mnie nie wywołują. (...)

Ale jaki rodzaj masz na myśli, kiedy mówisz "film tego rodzaju"? Że dla dzieci? No, może tak. A więc wydaje mi się, że Miyazaki bardzo się do emocji odwołuje, jest wręcz miejscami strasznie sentymentalny. Dla przykładu moja chrześniaczka tak samo lubi "Kopciuszka", jak i "Podniebną pocztę Kiki", bardzo się wzrusza. A synkowie innej kuzynki patrzą jak zaczarowani na niektóre fragmenty Totora (na całość to jeszcze jednak nie).

Nawet nie wiem, czy przemawiają mi do emocji te filmy czy nie... chyba tak. Ale, jak już dobrze podsumowałaś, wszystko zależy od subiektywnego odbioru. Jeszcze tego brakowało, byśmy się spierały, co powinno komu oddziałać na emocje;D
Zresztą... marudzę, nie wiem sama czasem, o co mi chodzi:/

@Co do rozróżnienia między Hollywoodem i innymi - to chyba linią podziału, której szukasz, jest po prostu kultura masowa vs. tak zwana wysoka. Amerykanie, szczególnie w Hollywood, tworzą najwięcej kultury masowej, bo, ach jakie to banalne, mają największe budżety:) Jednocześnie ich rodacy są również w stanie tworzyć dzieła (filmowe, ale nie tylko) przemyślane i złożone.

A mają największe budżety, ponieważ, jak sądzę, tworzą najwięcej kultury masowej:P Ok, oczywiście, że masz rację - nie jest możliwe, żeby tak duży kraj nie stworzył czegoś wartościowego. Źle ustawiłam granice.

Co do Pixara, mało się znam na Pixarze i na filmach 3D, więc nie wiem, czy to można łączyć z Disneyem czy nie...