poniedziałek, 26 października 2009

Howdy!


Rozpoczynam pewien całosemestralny, trudny i skomplikowany projekt, który wymaga ode mnie ogólnego przyjrzenia się Dzikiemu Zachodowi. Zaczęłam od kowboja. Jestem laikiem w temacie westernowym i nie mam pojęcia jak się co nazywa w jego stroju, więc przepraszam znawców.

Niestety nigdy nie lubiłam westernów, bo są to dla mnie filmy o ludziach, którzy strzelają zza krzaków przez cztery godziny. O ile sobie dobrze przypominam, obejrzałam w całości tylko jeden taki film z czymś na kształt zainteresowania. Muszę się poświęcić i jeszcze jakiś dla przyzwoitości obejrzeć, więc pewnie pożyczę od Dziadka dvd z Johnem Łajnem (tytułu niestety nie pamiętam, choć sama kupowałam). Jednak przede wszystkim planuję nadrobić zaległość w postaci "Bez przebaczenia".

Kto wie, może na starość polubię westerny?


Aha, i jeszcze małe à propos i jego making of.

18 komentarzy:

Adam Pękalski pisze...

Jako dziecię westerny uwielbiałem, potem je kontestowałem (bo tata był fanem), a w końcu na stare lata znowu polubiłem.
Z tym strzelaniem zza krzaka przez cztery godziny to jednak gruba przesada, czarny pijar i bolszewicko-faszystowska propaganda. Chociaż fakt, że to raczej kino dla chłopców, więc Ci się nie dziwię.
Mimo wszystko polecam do obejrzenia "Trylogię Dolarową" Sergio Leone, a zwłaszcza jej trzecią część, tzn "Dobry, Zły i Brzydki". Właściwie każdy western z Clintem Eastwoodem jest fajny, bo Clint jest fajny per se.
Bardzo pięknym westernem jest też "Dawno Temu na Dzikim Zachodzie", już bez Eastwooda, ale za to z Henry Fondą, Charlesem Bronsonem, Jasonem Robardsem i Claudią Cardinale, która gra tam bodaj najciekawszą żeńską postać w historii westernu w ogóle (a w każdym razie miło na nią popatrzeć).

A co do obrazka samego, to mam taką uwagę, że dżinsy kowboje nosili tylko w starych westernach z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, które niespecjalnie przykładały wagę do realiów historycznych (co nie znaczy, że były to złe filmy, wprost przeciwnie, ale to w nich najczęściej właśnie strzelano się zza krzaków); pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy pokolenie lewicujących i hippisujących reżyserów zaczęło tworzyć westerny "rewizjonistyczne", tzn. krytycznie odnoszące się do samej idei kolonizacji Dzikiego Zachodu, lubujące się w rozmaitych patologiach i bestialstwach tego okresu, strój filmowego kowboja zaczął się zmieniać na bardziej odpowiadający temu co faktycznie noszono w XIX wieku w tych wszystkich Teksasach i Arizonach. Na ogół były to dość bure, nieforemne łachy, które wyglądały, jakby nigdy ich nie prano; sami kowboje też wyglądali jak skończeni menele, bo wychodzili z założenia, że częste mycie skraca życie. Obejrzysz "Unforgiven", to sama zobaczysz.
Współcześni kowboje, owszem noszą chętnie blue jeans (vide stylowe wdzianka chłopaków z "Brokeback Mountain"), ale ta moda upowszechniła się dopiero w XX wieku.

A, i jeszcze jedno - jest dość istotna różnica między kowbojem a rewolwerowcem. Ten pierwszy głównie pasał bydło, a jak już strzelał, to do kojotów głównie, natomiast ten drugi do bydła się nie zbliżał, za to strzelał dużo, szybko i celnie. I na ogół mył się częściej, i nosił bardziej stylowe ciuchy :-)

Kolleander pisze...

To się popisałam niewiedzą:/ Dzięki za wszystkie uwagi, bo prawdopodobnie nie zdołałabym się tego wszystkiego dowiedzieć w czasie, w jakim dysponuję na zrobienie projektu. Zwłaszcza przyda mi się znajomość różnicy pomiędzy kowbojem a rewolwerowcem, bo mi pasuje do pomysłu. Nawet bardzo pasuje.

Co do tego strzelania, to na pewno przesadziłam... Nawet nie wiem, czy to przez propagandę;) Być może miałam zawsze szczęście, że jeśli np. mój dziadek oglądał western (trwało to baaardzo długo) i co jakąś godzinę próbowałam się przyłączyć, to trafiałam na fragmenty, które są strasznie nudne jako wyrwane z kontekstu.

Okazuje się, że ów western, który obejrzałam z zainteresowaniem, należy do "Trylogii". To "Za kilka dolarów więcej".

Poza tym przypomniało mi się, że obejrzałam jeszcze jeden western (wydawał mi się trochę hippisowski): "Ballada o Cable'u Hogue'u". Nawet mi się podobał, ale to jest raczej dość niekonwencjonalny western (tyle że ja to mówię z perspektywy osoby nie obeznanej z tym gatunkiem i opierającej swoje wyobrażenia na różnych stereotypach, więc pewnie się mylę;).

drab pisze...

Podoba mi się jak rozłożyłaś srogi wyraz twarzy na czynniki pierwsze. :D Brakuje jedynie wykałaczki i jakiegoś nerwowego tiku, który świadczyłby o częściowej niepoczytalności. To bardziej do kategorii srogości, niż kowbojstwa.

Kolleander pisze...

Hehe;) A wiesz, rzeczywiście. Może uda mi się częściowo wykorzystać to spostrzeżenie w końcowym projekcie, jeśli oczywiście pozwolisz:)

martencja pisze...

A może w takim razie powinnaś dla odmiany spróbować skupić się na rewolwerowcach w wersji z Andra Pradeś, Indie;))

M.

Kolleander pisze...

Padłam:D:D

Inspirująca błyszcząca sprzączka, strzelanie czyjąś ręką. Bieg na czołowe z pociągiem. Motyw Nadchodzenia! A przede wszystkim: ZWOLNIONE TEMPO, gdy wygląda się tak atrakcyjnie!

Wysyłałam Ci to?

I ten motyw muzyczny zerżnięty z Indiany Jonesa... to już szczyt wszystkiego:D

Kolleander pisze...

Chociaż nie, nie. Ten ostatni klip z tańcem przebija wspomniany plagiat Jonesa. Nie będę się mogła otrząsnąć przez kilka dni.

Zula pisze...

Mnie tam westerny zawsze nudziły - wyjątkiem były wyemancypowane westerny z Doris Day ;P Więc Ci niewiele konstruktywnego napiszę (bo Karola Maya też nie czytałam, ani Tomka Wilmowskiego). Jak ew. chcesz sobie obczaić kowboja australijskiego, znajdziesz w 'Proposition' (film, do którego Cave scenariusz i mjuzik popełnił - w sumie tez się wynudziłam :D).
Co do kowbojskiej muzyki -> tutaj

A ten Twój kałboj - nie wiem czemu - House'a mi przypomina :o

Kolleander pisze...

Też nie czytałam Karola Maya ani Tomka, choć mi ciągle zachwalano:/

Świetny ten Kasabian! Muzyka i vidjo. Desperadowy:)

Co do muzyki kowbojskiej, przypomniało mi się, że bardzo dawno słuchałam takiej trochę countryowej płyty The Band (nawet mają gdzieś na okładce trochę westernowe zdjęcie). Znalazłam ją na youtube, tu przykład. Wygrzebałam ją własnie z szuflady i posłucham sobie jeszcze^^

Do House'a? Może przez złowrogie spojrzenie;)

martencja pisze...

Olle: tak tak, pierwszy kontakt z kinem tollywood zawsze jest szokiem, dlatego, żeby nie narażać Twojego i innych zdrowia psychicznego, nie zalinkowałam do innych piosenek z tego filmu, chociaż mnie kusiło;) A co do motywu z Indiany Jonesa: tolly nie boi się międzynarodowych inspiracji, o nie! Na przykład, z pewnością szybko rozpoznasz, czym kompozytorzy inspirowali się w tej scenie, z innego filmu z tym samym supergwiazdorem, który się granatom i grawitacji nie kłania, w roli głównej;)

M.

Kolleander pisze...

Ałaaaaaaa! Moje oczy, moje uszy!

Inspirowali się?? Przecież oni ten motyw po prostu za przeproszeniem po chamsku zerżnęli:D

A swoją drogą, ta kobieta chciała uciec od niego? To dlaczego stała i się gapiła, jak biegnie w jej stronę?

Zula pisze...

Ta kobieta w skali bierności to w ogóle osiągnęła punktów 20 na 10 możliwych :D A ta scena - no po prostu zachwyt!! Niech się schowają sceny z Dhoom 2 (latająca motorówka) i Jestem przy tobie (lewitujący w powietrzu Szaruk) - tollywood rządzi :D

martencja pisze...

No bo w kinie tolly role żeńskie sprowadzają się generalnie do: ładnego wyglądania, rozpraszania głównego bohatera, zawadzania głównemu bohaterowi, bycia ratowanym, bycia porywanym, piszczenia i/lub bycia powodem, dla którego główny bohater zadziera z głównym czarnym charakterem. Ta tutaj (nawiasem mówiąc, aktorka nazywa się Trisha) i tak wykazała się dużą inicjatywą, że wpadła na to, żeby go ugryźć!

I racja, bolly to nic w porównaniu z kinem bardziej z południa. Gdy z koleżankami wychodziłyśmy z kina po naszym pierwszym tollywoodzkim seansie ("Athadu", również z Księciem Maheshem Babu), naszym pierwszym komentarzem, po otrząśnięciu się z szoku, było: "Bolly w porównaniu jest takie zwesternizowane!";)

I mogłabym jeszcze długo ciągnąć ten temat, ale już i tak się dość duża dygresja zrobiła;]

A zachodnie prawa autorskie najwyraźniej nie sięgają do Andra Pradeś;) Co też jest tematem, który mogłabym jeszcze trochę pociągnąć, ale j.w.

M.

Kolleander pisze...

Dowiedzieć się czegoś o Bolly, Tolly, Kolly i innych paskudztwach, nie oglądając ich - to mi się podoba;D

Tzn. kiedyś pooglądam, ale teraz nie mam czasu. Obecnie inne rzeczy muszę robić i oglądać.

A w ogóle, ten prince Mahesh mi przypomina z wyglądu Willa Smitha.

martencja pisze...

Buahaha, porównanie do Willa Smitha zwaliło mnie z nóg;) Moja koleżanka natomiast porównała imidż Księcia w tym westernie, od której się nasza dyskusja o tollywoodzie zaczęła, do "dziecka na balu przebierańców".

No i muszę przyznać, że osobiście wolę jednak uczyć się o kinie od praktycznej strony, nie teoretycznej:)

M.

P.S. Rozróżnienie na bollywood, tollywood i kollywood nie wyczerpuje bynajmniej jeszcze bogactwa indyjskiej kinematografii. Ale już za późno na rozwijanie tematu, idę spać;]

Kolleander pisze...

Dobranoc Marto! (Mój dzień jeszcze trwa;)

Od praktycznej? No nie mów, że kręcisz jakieś... Bolly;]

P.S. A więc są jeszcze np. Nolly, Zolly, Rolly albo Wolly??

martencja pisze...

Jest jeszcze kino mollywood, czyli w języku malayam, kino bengalskie i niezależne-artystyczne. I jeszcze kilka innych, w końcu Indie to ogromny i ludny kraj, z bardzo zróżnicowaną kulturą i ok. 20 oficjalnymi językami.

A z tych, co wymieniłaś, istnieje Nollywood, ale to już nie Indie, tylko Nigeria. Podobno bardzo aktywny producent filmów (drugi na świecie po Indiach i przed USA jeżeli chodzi o liczbę wyprodukowanych filmów), choć większość z nich jest kręcona w tydzień kamerami wideo.

A jakieś bolly nakręce, jak tylko skończymy kręcić naszą planowaną ekranizację PWdŚ:P

M.

Kolleander pisze...

Możemy to pogodzić i nakręcić Narnię w konwencji bolly.

Albo i nie;)